Po krótkim pobycie w Dubaju ląduję w końcu w stolicy Nepalu, Katmandu. Jest późne popołudnie. Przedpłacona taksówka zabiera mnie do „swojego” hotelu. Godzę się jedynie na jego obejrzenie. W recepcji udaje mi się wytargować bardzo dobrą cenę, co w połączeniu z doskonałą lokalizacją sprawia, że zostaję w nim na pierwszą noc. Wieczorem jest już czas jedynie na obiad, pierwsze od dwóch tygodni piwo (marki Everest) oraz pierwszą VoIP-ową rozmowę. W końcu można odpocząć. W końcu jestem sam.
Po śniadaniu zjedzonym na dachu hotelowej restauracyjki około południa ruszam obejrzeć miasto. Katmandu jest głośne, zatłoczone i w porównaniu z Iranem brudne i chaotyczne. W wielu aspektach przypomina Indie, chociaż Nepalczycy na każdym kroku podkreślają swoją odmienność. Jednym z przykładów jest różnica czasu, która tutaj wynosi +4:45 w stosunku do CET.
Na Placu Durbar daję namówić się na oprowadzanie przez przewodnika. W ciągu godziny przekazuje mi sporo ciekawych informacji o tutejszych świątyniach, bóstwach, jak również o samym hinduiźmie i buddyźmie. Nie jest to z pewnością stracony czas.
Popołudnie mija mi na spacerze przez ciasne i pełne ludzi staromiejskie uliczki. Podróż wyraźnie zwolniła, ale nie wyobrażam sobie innego sposobu na poznawanie buddyjskiego kraju.
Kolejnego dnia ruszam pieszo do górującej nad miastem olbrzymiej stupy – Świątyni Swayambhunath, znanej także jako „świątynia małp”. Miejsce, jak wiele innych w tym kraju sprawia wrażenie, że czas zatrzymał się tutaj wieki temu, a życie toczy się swoim własnym, niezwykle spokojnym rytmem. Popołudnie, podobnie jak wczoraj, spędzam wśród wąskich uliczek Thamel – dzielnicy Katmandu.
Następne dwa dni to odwiedziny w dwóch antycznych stolicach dawnego królestwa – Patan i Bhaktapur. Pomimo olbrzymich zniszczeń wyrządzonych przez ostatnie trzęsienie ziemi (w 2015 roku) wciąż wiele pozostało tutaj do zobaczenia. Uliczki pełne są starych, bardzo starannie zdobionych domów, a świątynię nie pozwalają przejść obok obojętnie. Niestety z wielu z nich pozostała tylko kupa kamieni lub ozdobione kamiennymi lwami schody prowadzące donikąd.
W końcu nadszedł czas na spotkanie z górami. Autobusem ruszam w trwającą ponad osiem godzin podróż do Pokhary. Ośnieżone szczyty Himalajów towarzyszą nam przez prawie połowę drogi. Widok jest niesamowity. Popołudniu docieram na miejsce. Pokhara jest znacznie mniejsza i dużo bardziej spokojna w porównaniu ze stolicą. Zadomawiam się w niewielkim guesthousie otoczonym przytulnym ogrodem. W zaciszu palm i bujnej roślinności można doskonale odpocząć od zgiełku dotychczas odwiedzanych miejsc. Zostaję tutaj na dwie noce spędzając większość czasu nad brzegami Jeziora Fewa, skąd rozpościera się kojący zmysly widok na sąsiednie szczyty Himalajów. Rano ze szczytu wzniesienia w pobliskim Sarangkot chłonę wschód słońca. Widok na piersze promienie rozświetlające wierzchołki Dhaulagiri (8167 m n.p.m.), Machhapuchhare, Annapurny II (7937 m n.p.m.) i Lamjung zdecydowanie wart był wczesnej pobudki i na długo pozostanie w mojej pamięci. Jest pięknie i błogo.
Dzisiaj wracam już do Katmandu, skąd nad ranem lecę zwiedzić kolejny z arabskich emiratów – Szardżę. Wieczorem mam jeszcze spotkać się z Michałem, który wraca dzisiaj z Lukli.
Od jutra tempo podroży wyraźnie wzrośnie. Zatem, ku przygodzie…
1 comment
Przepysznie to wszystko wygląda 🙂