Mija pierwszy tydzień naszej podróży. Mija szybko, a właściwie bardzo szybko. Przez pierwszych sześć dni odbyliśmy sześć lotów, codziennie po jednym. Odwiedziliśmy Bali z głośną, tętniącą życiem i nigdy nie zasypiającą Kutą, wielkomiejską Yogyakartę na centralnej Jawie i liczącą sobie 1200 lat buddyjską świątynię Borobudur. Obejrzeliśmy wschód słońca w pełnym wulkanów Parku Narodowym Bromo-Tengger-Semeru na wschodniej Jawie oraz zajrzeliśmy do wnętrza ziejącego siarkowodorem i wyrzucającego kłęby dymu i popiołu krateru Gunung Bromo. Wczoraj przenieśliśmy się na sąsiadującą od wschodu z Bali wyspę Lombok, na której spędzimy najbliższe cztery dni. Tym samym odrobinę zwolnimy tempo. Nie oznacza to jednak, że zalegniemy na plaży. Dzisiaj ruszamy na trzydniowy trekking na drugi pod względem wysokości wulkan Indonezji – sięgający 3726 m n.p.m. Gunung Rinjani.
Tym samym jest to zapewne ostatni przed powrotem z trekkingu wpis.
Pierwszy tydzień naszej podróży raczej nie specjalnie wpisuje się w kanon stereotypowego miesiąca miodowego. Plażę widzieliśmy dotychczas tylko raz i w dodatku w nocy. Poranne loty oraz wschody słońca oglądane ze szczytów okolicznych gór sprawiają, że pobudki pomiedzy 1:30 a 3:00 stały się codziennością. Dołączając do tego konieczność założenia na siebie polaru, kurtki, czapki i rękawiczek podczas porannej wspinaczki otrzymamy obraz pierwszych dwóch tygodni naszej poślubnej podróży. Na szczęście wszystkie te niedogodności zdają się być niczym w porównaniu do widoków, które dzięki nim możemy codziennie podziwiać.
Wulkan Bromo, do krateru którego docieramy przez „Morze Piasku”, a właściwie olbrzymie pole całkowicie pokryte wulkanicznym popiołem wita nas kłębami dymu. Owe morze usiane jest bambusowymi „straganami”, przy których miejscowi proponują podwózkę konno, oczywiście w siodle. Całość wygląda niemalże jak sceneria do filmu o Dzikim Zachodzie i tak też kojarzy się Natalii. Droga pieszo na wierzchołek zajmuje 45 minut. A na wierzchołku otchłań wulkanicznego krateru, który, jak na aktywny wulkan przystało, wydaje złowrogie odgłosy wyrzucając ze swojego wnętrza tony wulkanicznego popiołu i dymu. Ciekawostką może być cementowa barierka na jego skraju, która miejscami sięga nawet pół metra wysokości. Miałem wrażenie, że łatwiej jest się potknąć o nią, niż być przez nią ochronionym. Barierka zabezpiecza zresztą tylko pierwszych kilkadziesiąt metrów pozostawiając zdecydowaną większość grani ostrożności zwiedzeniających.
Wiatr zmienia się bez żadnego ostrzeżenia. Do miejsca, z którego można bezpiecznie zejść na dół nie zdążymy. Czasu wystarcza tylko na zakrycie ust i nosa bandamką. Popiół z aparatu fotograficznego będę jeszcze długo usuwał tego wieczora, a ból głowy po zatruciu siarkowodorem ustał dopiero po kilku godzinach. Zdecydowanie warto było, zwłaszcza, że to pierwszy wulkan, który widziała Natalia, a już się w nim podróżniczo zakochała.
Od jutra czeka nas więcej wulkanicznych doznań. Po powrocie podzielimy się nimi. A tymczasem… ku przygodzie…
1 comment
Czy Wy na pewno jesteście w podróży poślubnej ?? Macie piękny księżycowy krajobraz:)) Ale ślicznie wyglądacie :))