To były trzy wyjątkowo ciężkie dni. W poniedziałek rano po wczesnym śniadaniu wyruszamy z wioski Sembalun Lawang położonej na wysokości 1156 m n.p.m. w kierunku obozu pierwszego, w którym spędzimy noc. Namiot, śpiwory, materace oraz zapasy jedzenia i wody są już spakowane w trzcinowych koszach. Oprócz nas w grupie są jeszcze dwie Angielki i jeden Singapurczyk oraz przewodnik i pięciu tragarzy. Po dwa kosze lądują na barkach tragarzy, my bierzemy po plecaku z ubraniami i wodą. Co prawda jesteśmy w tropikach, ale ruszamy na ponad 3700 m n.p.m., więc temperatura spadnie do około 10°C, może nawet jeszcze niżej.
Droga początkowo nie jest trudna, doskwiera jedynie żar lejący się z nieba. W planach na dzisiaj mamy 1483 metry przewyższenia. Po drodze lunch, oczywiście na ciepło przyrządzony przez naszych tragarzy.
Ścieżka zaczyna robić się co raz bardziej stroma. Po chwili zupełnie stroma. Pot zaczyna zalewać oczy, chociaż o upale dawno już zapomnieliśmy. Wchodzimy w warstwę chmur, z których zaczyna padać deszcz. I tak już do samej grani krateru. Do obozu położonego na wysokości 2639 m n.p.m. docieramy po siedmiu godzinach. Jesteśmy cali mokrzy. Do tego nieźle wieje. Przebieramy się w suche ubrania, o 18:30 jemy obiad i kładziemy się spać. Jutro czeka na nas szczyt, a zatem pobudka 2:00. Sen przychodzi bardzo szybko.
Do wstawania o tej porze powinniśmy być już przyzwyczajeni. Będzie to nasz trzeci wschód słońca w ciągu ostatniego tygodnia. Tym razem trzeba jeszcze pokonać ponad 1000 metrów przewyższenia. O 2:15 jemy tosta z dżemem, by kwadrans później wyruszyć w stronę szczytu. Skalistą, pokrytą wulkanicznym popiołem drogę oświetlają nam czołówki. Ścieżka jest dramatycznie stroma. Postoje robimy co kilkanaście minut. Po każdym kroku w popiele zapadamy się po kostki i osuwamy pół kroku w dół. Masakra. Czy aby na pewno tak wyobrażaliśmy sobie naszą podróż poślubną..? Marzy nam się plaża. Nawet mi. Tymczasem mamy na sobie długie spodnie, polary, kurtki przeciwwiatrowe, czapki i rękawiczki. Jest okrutnie stromo, na szczęście widać już szczyt, czyli 3726 m n.p.m. – drugi najwyższy wulkan Indonezji. Każdy krok to wyzwanie, zwłaszcza że jesteśmy na wysokości ponad 3500 m n.p.m. Prawdziwą rekompensatą za te poranne i wczorajsze trudy są natomiast widoki. Te nie pozwalają oderwać wzroku od krateru i znajdującego się w jego wnętrzu jeziora. Ta nagroda zdecydowanie warta jest tych wszystkich wylanych litrów potu.
Słońce wstaje około 6 rano. Widoki nabierają kolorów. Zarówno niebo, chmury, jak i tafla wody wulkanicznego jeziora mienią się paletą barw wschodzącego słońca. Przez chwilę zapominamy o zmęczeniu. Teraz czeka nas droga w dół z powrotem do obozu.
Znowu brniemy po kostki w popiele. W butach jest go na tyle dużo, że stopa ledwie się mieści. O 8:30 czekają na nas naleśniki ze smażonymi bananami.
Po godzinie zaczynamy schodzić nad brzeg jeziora. Droga ma zająć trzy godziny. Jest potwornie stroma i wiedzie głównie przez skaliste głazy. Kolana zaczynają protestować. A to dopiero pierwsza godzina marszu. To przedpołudnie nie należy do najprzyjemniejszych.
Do jeziora docieramy chwilę wcześniej. Jest urokliwe, niestety strasznie zaśmiecone. To niestety kwestia tutejszej mentalności – po zjedzeniu opakowanie wyrzuca się pod nogi. Tak jest wszędzie. Straszna szkoda, bo w takim tempie to i inne miejsca dużo stracą na swoim uroku.
Kilkaset metrów poniżej jeziora znajdują się gorące źródła, które nieco koją nasze zmęczone mięśnie. Po lunchu czeka nas jeszcze trzygodzinna wspinaczka na sąsiedni krater. I pomyśleć, że sami za to wszystko zapłaciliśmy.
Podejście na kolejną grań jest jeszcze trudniejsze. Połowa drogi to wyłącznie głazy i skały. Pracują także ręce. Na szczęście deszcz nie pada dłużej niż przez kilka minut.
W obozie na 2461 m n.p.m. jesteśmy około godziny przed zachodem słońca. Namioty są już rozbite. Ubieramy się więc cieplej (zakładamy polary, kurtki i czapki) i cieszymy się grą kolorów. W oddali widać górujący nad Bali kolejny wulkaniczny stożek. Jesteśmy padnięci. Nawet nie wiemy, kiedy zasypiamy.
Środa rano. Nie pamiętam już, kiedy miałem takie zakwasy. Ledwie wyczołgujemy się z namiotu. Na śniadanie czekają tradycyjnie już naleśniki ze smażonymi bananami. Dzisiejszy dzień to droga w dół przez sześć godzin. Powinno być lżej. Zobaczymy co na to kolana.
Te protestują po dwóch pierwszych godzinach. Niestety innej drogi w dół nie ma. Znowu głazy i skały. Teraz kilka kilometrów przez tropikalny las. Później ma być trochę lżej.
Około 14 docieramy do wioski Senatu (601 m n.p.m.). Odbieramy nasze bagaże, żegnamy się, wsiadamy do postawionego przez organizatorów samochodu i jedziemy do portu. Stąd płyniemy do Gili Meno – rajskiej wyspy, na której planujemy zasłużony odpoczynek. Tuż po 17 stajemy boso na pokładzie małej łodzi. Boso, bo łódź zakotwiczona jest przy brzegu, a pomostu ani trapu nie ma. Jeszcze bagaże – worki, skrzynie i sadzonka jakiegoś drzewa sprawnie ładowane są przez tragarzy na pokład tuż obok nas. W końcu odpalają silniki. Ruszamy więc dalej. Ku przygodzie…
3 komentarze
Całujemy i trzymamy kciuki!!!!! Dacie radę, Jesteśmy z Wami Buziaki od nas wszystkich:)))
Dzięki. Daliśmy radę. Teraz odpoczywamy. Jutro ruszamy dalej. Ku przygodzie…
🙂