Powrót do kraju z miesięcznej podróży nie należy do łatwych ani przyjemnych. Adaptacja do codzienności powinna więc przebiegać łagodnie, bez drastycznych elementów, jakimi bez wątpienia są długie tygodnie spędzone na miejscu. Jak zatem złagodzić trudy aklimatyzacji? Odpowiedź sama nasuwa się na myśl każdemu niespokojnemu duchowi – wyruszyć w kolejną podróż… ku przygodzie…
Od powrotu z Indonezji nie minęły jeszcze nawet trzy tygodnie, a my, wierni powyższej zasadzie zrównoważonej aklimatyzacji, znowu jesteśmy na lotnisku. Marcin powyższą zasadę wziął sobie jeszcze bardziej do serca. Te dwa i pół tygodnia w domu to dla Niego zbyt długa przerwa, więc w międzyczasie zdążył już spędzić pięć dni we francuskiej Nowej Akwitanii oraz odwiedzić Andorę. Na Schiphol wylądował zaledwie godzinę temu, żeby za chwilę wsiąść do kolejnego samolotu. Tym razem naszym celem jest druga pod względem wielkości wyspa na Morzu Śródziemnym – Sardynia.
W Cagliari lądujemy tuż przed dwudziestą trzecią. Nasze bagaże miały inne plany, więc zwiedzają świat własnymi ścieżkami i nie koniecznie chcą do nas dołączyć. Po krótkim śledztwie okazuje się, że noc wolą spędzić w Rzymie. Ponieważ jutro jest sobota, więc raczej szybko do nas nie dołączą. Szkoda, bo jest w nich większość naszego sprzętu nurkowego. Będziemy musieli poradzić sobie inaczej, a tymczasem pora odpocząć. Na lotnisku czeka podstawiony przez naszego gospodarza samochód. Droga do hotelu w Villasimius zajmuje nie wiele więcej niż godzinę.
Rano, zaraz po śniadaniu ruszamy spacerkiem w stronę portu. Miasteczko wywiera na nas bardzo przyjemne wrażenie. Potęguje je sympatyczna pogoda. W marinie trafiamy do centrum nurkowego, z którym jesteśmy już umówieni na wczesnopopołudniowe nurkowanie. Dzień mija więc leniwie aż do wypłynięcia na „Dotti” shallow, gdzie pod wodą spotykamy wielkiego granika o wdzięcznym imieniu Arturro, mnóstwo barakud oraz torpedę wystrzeloną podobno z niemieckiego U-boot’a. Kolejne dwa dni dostarczają kolejnych podwodnych wrażeń, chociaż „rozpieszczeni” różnorodnością życia w ciepłych morzach Indonezji odczuwamy wyraźną „różnicę”. Właściciel centrum nurkowego nie może przeboleć, że wraz z bagażem nie dotarła podwodna obudowa naszej kamery. Przy rozliczaniu się za nurkowania nie dolicza nic za sprzęt, który musieliśmy wypożyczyć. To bardzo przyjemna niespodzianka, która dodatkowo sprawia, że Sardynia pozostawia jak najlepsze wspomnienia.
Nasze bagaże docierają dopiero w niedzielę popołudniu. Ta niedziela jest w ogóle niezwykłym dniem na wyspie. Nie dość, że dla mieszkańców to dzień wolny od pracy, to dodatkowo ostatni dzień sezonu turystycznego. Znalezienie otwartej restauracji, w której można zjeść obiad, staje się wyzwaniem. Zadanie jest jeszcze trudniejsze w kolejnych dniach. Dowiadujemy się, że w całym miasteczku „dyżur” pełnią cztery lokale. Dzień, w którym wymeldowujemy się z hotelu, jest zarazem ostatnim dniem, w którym hotel przyjmował gości. Jako ostatni opuszczamy jego gościnne mury. Nie możemy nawet pozostawić bagaży do przechowania do wieczora, gdyż pracownicy rozpoczynają już wynoszenie mebli i sprzętów przygotowując obiekt do jesienno-zimowego remontu. Fiaskiem kończą się też wszelkie próby wypożyczenia skutera, nawet gdy zaprzyjaźnieni ludzie kontaktują nas osobiście z właścicielami wypożyczalni. Wszystko wskazuje na to, że Sardynia zapadnie w kilkumiesięczny letarg, który przerwany zostanie dopiero przez promienie wiosennego słońca. Wydaje się, że to właściwy czas, żeby opuścić to urokliwe miejsce. Kolejna podróż za nie całe dwa tygodnie…