Dzisiaj chciałem zrobić sobie dzień wakacji na tym wyjeździe, taki gdzie się tylko śpi, je i czyta. Ale trochę mi nie wyszło… Pojechałem do wioski obok, żeby zobaczyć XVII-wieczny kościół albański. Po południu, na luzaku. Obiad miałem zjeść za godzinę, więc stwierdziłem, że zdążę. Gdy dojeżdżałem, to okazało się, że wioska to kompletny koniec świata. Pojechałem więc na jego koniec, który był już w górach. Tam zauważyłem na mapie, że jeszcze godzinę drogi w góry jest jakieś zamczysko. Była już wprawdzie 16, ale co tam, zdążę, pomyślałem. I ruszyłem pod górę. Rzeczywiście koniec świata. Końmi ściągają drewno z lasu, kobiety i dzieci znoszą chrust. Fajnie, idę dalej w stronę zamczyska. Przez trzy ostatnie dni padał deszcz, więc wyobraź sobie, jak wyglądała droga. Idę dalej, przechodzę przez rzekę (mostu nie ma), tak jak prowadzi mnie mapa. W końcu ludzie. Ale w mundurach i z karabinami. Z nimi pies. Za nimi szlaban. Militarnaja zona? Pytam. Da, pada odpowiedź. Przez radio ustalają co mają ze mną zrobić. W końcu sprawdzają paszport, pokazują inną drogę i pozwalają iść dalej do zamczyska. W lesie coraz bardziej stromo. I mokro. W końcu są ruiny zamczyska.
Mogę schodzić w dół. Wiem, że nie będzie to łatwe. Poślizguję się na kamieniach, ale łapię się gałęzi. Gałąź łamie się. Dalej jest kolejna, ale też mnie nie utrzymuje. Zatrzymało mnie drzewo. Nic nie stało się, nawet nie upadłem. Uff. Niżej jest już łatwiej, tylko błoto paskudne. Przed nocą jestem z powrotem w wiosce. Nie widziałem jednak albańskiego kościoła. Schodzę na sam dół do drogi i dla pewności pytam miejscowych o kierunek. Okazuje się, że idę dobrze, ale jest krótsza i lepsza droga. Ktoś proponuje, że mnie tam zaprowadzi. To bardzo miłe. Po chwili jesteśmy przy kościele. Jest już prawie ciemno, jednak otwierają dla mnie bramy, włączają oświetlenie, odprowadzają i tłumaczą. Uwijam się jak mogę i po chwili, dziękując za zaangażowanie, opuszczam to urocze miejsce i brukowaną, stromą droga schodzę do głównej drogi.
Sielankowy nastrój nie trwa jednak długo i poślizguję się na mokrym, śliskim kamieniu tworzącym nawierzchnię. Ląduję z hukiem, a właściwie pluskiem w rzece błota. Całe spodnie i polar są mokre i pokryte błotem. Przede mną jeszcze kilka kilometrów do hotelu i nawet nie wiem, czy jeżdżą jeszcze autobusy. Nie jeździły. Mokry i lekko zziębnięty doszedłem do rogatek miasta. Tam zatrzymałem przejeżdżającego busa. Dobrze, że wewnątrz nie było oświetlenia, bo nawet tutaj raczej by mnie z niego wyprosili. W centrum przesiadłem się na kolejny, na szczęście też nie oświetlony. Od dziesięciu godzin nic nie jadłem. Taki oto dzień odpoczynku w podróży.
A tak wyglądały moje spodnie po powrocie z opisanej wyżej wycieczki.
2 komentarze
🙂
Hi. Czytając tą historię, tak przypomniała mi się inna „przygoda” z Marcinem jak wracaliśmy z Krakowa do Warszawy. Oczywiście z powodu „setek załatwionych spraw”, byliśmy już mocno spóźnieni na pociąg. Już na dworcu, biegnąc na peron, mówię do Marcina: nie damy rady (zostało 2-3 minuty do odjazdu pociągu) ale Marcin twardo damy radę, biegnij. Ty leć na peron i „trzymaj pociąg” a ja kupię jeszcze bilety powiedział Marcin. I tak się stało, na peronie rozmawiam z konduktorem, że kolega już biegnie, konduktor nie gwiżdże odjazdu, a Marcin jeszcze w kolejce kupuje bilety. Nie wierzyłem, zdążyliśmy.
Taki właśnie jest Marcin, „czasami” nie ma dla Niego rzeczy niemożliwych. Jak ta pozorna historia opisana przez Niego powyżej.